Totalnym zaskoczeniem była dla mnie muzyka. Joe Hisaishi odczuwalnie nawiązuje do okresu romantyzmu wykorzystując przy tym pełny skład orkiestry symfonicznej (warto przypomnieć, że dopiero za sprawą Beethovena pojawiły się w sekcji dętej puzony i saksofony. W okresie klasycznym - Mozart, Haydn - nie korzystano z w/w instrumentów z prozaicznego powodu, po prostu ich nie było). Każdy, kto kiedykolwiek zetknął się z kompozycjami Czajkowskiego, Schumanna czy choćby Mendelsohna - Bartholdy'ego od razu będzie wiedział, czego spodziewać się po soundtracku z "Hauru...". Szerokie, rozbujane melodie przywodzą na myśl dziewiętnastowieczne bale, romantycznie przyćmione światło świec, liryczne wiersze, obłoki pędzone wiatrem po błękicie nieba. Jednym słowem raj dla marzycieli, lubiących zagubić się w rozlewisku dźwięków. Słodko i tęsknie pobrzmiewające smyczki, śpiewny głos rożka angielskiego, mroczne tony puzonu i fagotu - plejada muzycznych nastrojów oddająca w pełni dramatyzm fabuły.
Spotkałam się z dość krytyczną oceną kompozycji Joe Hisaishi'ego. Recenzenci zarzucali mu nastrojowość nieadekwatną do scen oraz ogólne wrażenie braku dopasowania charakteru soundtracku do dzieła Miyazakiego. Wydaje mi się jednak, że te zastrzeżenia wynikają bardziej ze świadomości iż jest to produkcja japońska. Aż chciałoby się usłyszeć pobrzękujący shamisen. A tymczasem mamy do czynienia z zakotwiczoną w romantyzmie ścieżką dźwiękową z Krajem Wschodzącego Słońca niemającą nic wspólnego. Ale jeśli weźmiemy pod uwagę umiejscowienie akcji, z gruntu europejski wygląd bohaterów, podeprzemy to jeszcze pierwowzorem literackim (autorka) i dodamy na koniec praktyczny pierwiastek marketingowy (Ghibli w końcu tworzy dzieła na skalę światową, które mają trafić do szerokiej widowni - również amerykańskiej, która jak powszechnie wiadomo rozgarnięta nie jest) od razu mamy odpowiedź dlaczego soundtrack brzmi tak a nie inaczej.
Nie jestem wielbicielką muzyki romantycznej. Z tego okresu toleruję (tak, to doskonałe słowo) Johanna Straussa - syna, Wieniawskiego, Rossiniego i niektóre kompozycje Czajkowskiego. Smętne, rozwlekłe melodie zupełnie mi nie leżą (a raczej zalegają na wątrobie), więc i ścieżka dźwiękowa z "Hauru..." nie przypadła mi do gustu. Słuchana podczas emisji filmu nie rzuca na kolana ale i nie drażni. Natomiast sama w sobie nie jest atrakcyjna na tyle, bym chciała do niej kiedykolwiek powrócić.
Podsumowując, "Hauru no Ugoku Shiro" polecam każdemu, kto lubi robione z rozmachem historie obyczajowe z lekką nutką dramatyzmu. Wspaniałe obrazy, romantyczna muzyka i chwytająca za serce opowieść to jest to, co powinno wzbudzić sympatię i zmobilizować tych, którzy jeszcze nie widzieli tego obrazu do jego obejrzenia. Tych, co już kiedyś widzieli zachęcam do ponownego seansu. Z całą pewnością jest to film, który zasługuje na kilkukrotną emisję. Podobnie jak inne dzieła spółki Miyazaki/Ghimbli. Do czego gorąco zachęcam.
Laurefin.
TechnikaliaAutor oryginału | Diana Wynne Jones | Reżyseria | Hayao Miyazaki | Studio | Ghibli | Scenariusz | Hayao Miyazaki | Muzyka | Joe Hisaishi | Rok wydania | 2004 | |
Gatunek | przygoda, nadnaturalne shoujo | Czas trwania | 118 min. |
Odnośniki:
Recenzja na Tanuki.pl
strony: [1] [2] [3]
|