Koi wo Suru Shokubutsu
Chciałam głupiej mangi? No to mam. Szczerze mówiąc nie trzeba było daleko szukać. Wystarczyło sięgnąć do przepastnych zasobów yaoi, jakie udało mi się zebrać przez kilka ostatnich lat. Teraz zapewne zagorzałe fanki tego gatunku chwycą za ostre i niebezpieczne narzędzia, żeby mi wydłubać oczy oraz uczynić kilka równie niemiłych niespodzianek cielesnych. Ale niestety takie są fakty. I nie zmieni tego ani zgrabnie skonstruowana intryga, ani świetna kreska.
Otóż mamy dwóch ślicznotków, Hiyamę i Mizuno, asów drużyny sportowej bliżej nieokreślonej dyscypliny. Wiadomo tylko, że można się tam nieźle zmachać i obedrzeć ze skóry kolanka, co też obaj mili chłopcy czynią. Chłopaki nie darzą się sympatią, bo jeden o drugiego jest zazdrosny. W końcu drużyna może mieć tylko jedną gwiazdę, a ich jest dwóch. Zasady fair play niestety nie pozwalają na wyeliminowanie przeciwnika w zdecydowany acz bolesny sposób, więc muszą się jakoś tolerować. Okazuje się, że ta wymuszona równowaga zostaje wystawiona na ciężką próbę. Hiyama oświadcza Mizuno, iż widział ich ojców w mocno dwuznacznej sytuacji i chciałby dowiedzieć się, czy to, co myśli jest tym, co myśli, czy może wręcz przeciwnie. Mizuno tymczasem ma wizję Hiyamy w negliżu. I tu następuje pierwsza zabawna, acz pozbawiona sensu sytuacja. No bo powiedzcie sami, czy to możliwe, żeby rozgarnięty nastolatek (tak na moje oko to on ma co najmniej osiemnastkę, ale mogę się mylić) nagle odkrył w sobie pociąg do płci własnej? Do tej pory grał z Hiyamą w jednej drużynie, setki razy ocierał się o niego, widział go pod prysznicem. Może nawet oglądał, jak Hiyama schyla się po mydło. I nic. A teraz wystarczyło, że usłyszał, iż jego ojciec popuścił wodze wyobraźni i nagle odezwały się w nim gejowskie geny? Bulszit, jak mawiał jeden ruski pod budką z piwem na warszawskim Żoliborzu.
strony: [1] [2] [3]
|