Nie tylko animacja w tym filmie jest genialna. Muzyka i dźwięk są co najmniej równie cudowne. Dane nam będzie usłyszeć zarówno poważne, symfoniczne utwory z chórami w tle, jak i gitarowe, dynamiczne oraz nakręcające akcję kawałki. Wyjątkiem jest „One-Winged Angel” (przygrywający podczas finałowego starcia), który został nieco zmieniony na potrzeby filmu. W tym przypadku obok genialnych chórów przygrywa także kapitalnie wkomponowana gitara elektryczna. Skoro już wspomniałem o gitarze - instrument ten całkowicie rządzi drugą połową filmu, kiedy to akcja rozkręca się na dobre i nie ma „postojów” dłuższych niż 2 minuty. Ścieżka jest świetnie skomponowana. Należy podkreślić, że poszczególne utwory idealnie współgrają z obrazem. Nigdy nie zapomnę wybuchu adrenaliny, kiedy po pierwszym wejściu Barreta w moje bębenki uderzyła nagle cudowna gitara elektryczna, której moc z każdą chwilą potężniała, by na końcu, kiedy już wszyscy członkowie drużyny Clouda byli w komplecie, przywalić w głośniki całą swoją mocą. Miód w najczystszej postaci. Od razu zapewniam czytających ten tekst, że kiedy tylko w zasięgu moich łapek znajdzie się oficjalna ścieżka dźwiękowa Final Fantasy VII: Advent Children zrobię wszystko, żeby ją zdobyć. A propos, OST zawiera dwie płyty – jeden krążek na jedną połowę filmu. Na pierwszym CD znajdziemy zarówno utwory spokojne (przygrywające podczas dialogów postaci, wspomnień), jak i kawałki bardziej bojowe (które po prostu wgniatają w fotel). Piękne chóry, skrzypce – po prostu bajka ;). Druga płytka to już czysta akcja, akcja i jeszcze raz akcja. Dzikie rify, zakręcona perkusja i troszkę elektroniki – mieszanka, w tym wypadku, wybuchowa! Cieszy mnie fakt, że muzyka jest „nietknięta” zabiegami teoretycznie wzbogacającymi – utwory które znajdziemy na płycie brzmią dokładnie tak samo jak te w filmie i są umieszczone w kolejności, w której się w nim pojawiają. Jeśli miałbym określić tę ścieżkę trzema słowami, to powiedziałbym – muza z „jajem”.
Jako że niedawno miałem okazję poznać wersję z angielskim dubbingiem, wypadałoby napisać na ten temat kilka słów. Muszę nieśmiało przyznać, że do wszelkiej maści japońskich obrazów z amerykańskim „nasieniem” podchodzę z dużą rezerwą. Po prostu Japończykom wczuwanie się w powierzone im role wypada o niebo lepiej. Amerykanie mają słyszalne problemy z odnalezieniem się w tworzonych przez Azjatów światach, co z kolei przekłada się na niezbyt wysoki poziom „aktorstwa”. Tym większe było moje zdziwienie, gdy po obejrzeniu „angielskiego” FF: AC jednoznacznie stwierdziłem, że dubbing wypadł... całkiem znośnie. Oczywiście jakością nie dorównuje Japończykom – tutaj wszystko pozostało bez większych zmian i dalej rządzą skośnoocy – ale przyznaję, że pod zmienioną postacią dało się tę produkcję obejrzeć do końca bez dziwnych, zniesmaczonych grymasów na twarzy. Troszkę szkoda, że głos jednej z najważniejszych postaci – Clouda – podkładał człowiek miejscami brzmiący żałośniej, od starającego się wykrzesać z siebie „It’ is an honor...” Millera. Także aktorka odpowiedzialna za Aerith wychodzi blado w konfrontacji z jej japońską odpowiedniczką, Yazoo sprawia wrażenie, jakby dopiero co obudził się po sylwestrowej imprezie, Cid brzmi jak rasowy „redneck”, a Barret gada jakby dopiero co urwał się z murzyńskiego getta (chociaż w tym przypadku można się było tego spodziewać). Reszta jest w porządku, przy czym małe wyróżnienie dostanie ode mnie Reno – wyluzowany i pełen dowcipu głos, czyli cały on. Muszę szczerze pochwalić Amerykanów za jedno – świetnie wyszli krzyczący z bólu mieszkańcy Midgar :). Skłonny jestem przyznać, że brzmi to nawet lepiej niż w wersji japońskiej! Ale nawet ci drący się w agonii niewinni ludzie nie są w stanie zmusić mnie do ponownego obejrzenia filmu w wersji innej niż zrobionej przez skośnookich, bo chociaż Ameryka radzi sobie w tym przypadku całkiem znośnie, to Japonia robi to po prostu genialnie.
No i przyszedł czas na małe podsumowanie...
Jeśli jesteś fanem serii, lub chociaż poznałeś całą fabułę gry, to najprawdopodobniej zakochasz się w historii opowiedzianej w Final Fantasy VII: Advent Children. Do bohaterów naprawdę można się przywiązać, a niektóre sceny autentycznie doprowadzają do wzruszenia, szczególnie wielbicieli serii (jak końcowa sekwencja... ale ja milczę ;)). Poza tym trafia się okazja poznania losów bohaterów dwa lata po wydarzeniach z FF VII, co także z pewnością zaciekawi tych wszystkich, którym spodobała się gra.
Jeśli nigdy w życiu nie miałeś do czynienia z FF VII – poznaj ten film chociażby oglądając go u znajomego ;). Naprawdę warto zobaczyć jak bardzo rozwinęła się animacja, która istotnie potrafi zadziwić rozmachem i widowiskowością. Być może ten film sprawi, że zainteresujecie się poznaniem historii gry (jak to było w moim przypadku). Jeśli nie... o ile podobają Wam się ewolucje w powietrzu, efektowne, choć niekoniecznie realistyczne, walki i bohaterowie z krwi i kości, to z pewnością uznacie, że Final Fantasy VII: Advent Children to jak najbardziej udany zakup ;).
Jeśli o mnie chodzi, to będę do filmu powracał jeszcze nie raz, bo jest to produkcja, której taki człowiek jak ja nie ma nigdy dosyć. A filmy z tak wysokiej półki zdarzają się naprawdę rzadko, co pozwala mi stwierdzić, że prezent Square Enix jest produkcją ze wszech miar wyjątkową.
Wawrzyniec.
TechnikaliaAutor oryginału | Kazushige Nojima | Reżyseria | Tetsuya Nomura | Studio | Square Enix, Visual Works | Scenariusz | Kazushige Nojima | Muzyka | Nobuo Uematsu | Rok wydania | 2005 | |
Gatunek | fantasy, sf, |
Odnośniki:
Recenzja na Tanuki.pl
strony: [1] [2]
|