Valinor Panic!
Odcinek czwarty
Następne dni były pełne wrażeń zupełnie innego rodzaju. Zarówno dla noldorskich gości, jak Vanyarów rozpoczęły się intensywne zajęcia. Elindil oczekiwała ich z niecierpliwością, aczkolwiek nie wszystkie przypadły jej do gustu.
- Co? Śpiew?! Ale ja dostałam się tu dzięki moim rzeźbom. To tego miałam się uczyć.
- Rzeźba jest jedynie jedną z wielu sztuk, Elindil - odezwał się Finwe surowo. - Wykorzystaj jak najpełniej czas ci tutaj dany, ograniczanie się tylko do jednej dziedziny czyni cię ubogą.
- Tak, Mistrzu... - kiwnęła głową zrezygnowana, wiedząc, że nie jest to temat podlegający dyskusji. Odszukała Aranwego, który został ich nowym opiekunem. Finwe opuszczał już okolice Taniquetilu, podobnie jak Aule. Elindil zdana była więc jedynie na pomoc Amarie, którą, w miarę upływu czasu, zaczęła doceniać. Amarie była czasem trudna do zniesienia, ale w pierwszych tygodniach jej życzliwość i nieustający dobry humor pomagał oswoić się z niektórymi z mniej lubianych zajęć.
- Co??? Ja mam to włożyć?
- Dokładnie tak! - Amarie stała nad nią przestępując z nogi na nogę.
- Elindil, to są stroje do tańców, jednakowe dla każdego! Elfka popatrzyła sceptycznie na blado-zieloną sukienkę przybraną drobnymi białymi kwiatkami. Nie, tego było już dla niej za wiele.
- Dla mężczyzn jest inny strój, prawda?
- No tak... - Amarie rozszerzyła oczy ze zdumienia - nie zamierzasz chyba... to byłby skandal!
- Zobaczymy! - zerwała się ze swego łóżka, na którym siedziała i wybiegła z komnaty.
Do nauki tańców została zalewie godzina, a Elindil nie wróciła. Zirytowana Amarie włożyła swoją sukienkę i podążyła na miejsce.
- Witajcie! - Mistrz Aranwe uśmiechnął się na widok kolejnych przybyłych. Teraz dopiero Amarie dostrzegła, że część osób była już ustawiona w pary i czekała na resztę. Rozejrzała się za Elindil.
- Tu jestem! - ktoś klepnął ją w plecy. Amarie mało się nie przewróciła z wrażenia.
- Elindil!!! Jak ci się to udało?! - zdumiona patrzyła na Noldorkę ubraną w męską tunikę, przepasaną srebrnym sznurem. Elindil uśmiechnęła się z odrobiną wyższości.
-Nic... poprosiłam...
- To znaczy, oznajmiła, że albo będzie ćwiczyć w tym stroju albo wcale - elfka stojąca obok zachichotała i dodała szeptem - biedny Aranwe...
- Ciiiisza!!! - Aranwe zaklaskał w dłonie, bo oto nadchodzili muzycy. Zaczęli grać jakąś rytmiczną melodię, która nawet się Elindil podobała, jednak vanyarski sposób tańczenia bardzo różnił się od tańców jakie znała z domu. Jakieś powyginane były te wszystkie kroki, pełne operowania rękami, z czym zetknęła się po raz pierwszy. Mimo męskiej roli (jej partnerką była Amarie) czuła się tam wyjątkowo niezręcznie i kiedy po kilku godzinach zajęcia dobiegły końca, odetchnęła z ulgą.
- Teraz przerwa, a popołudnia spędzamy na zajęciach do wyboru. Czyli sama wybierasz sobie swoją dziedzinę. Jutro gra na instrumentach, pojutrze poezja...
- Czekaj, sama wybieram sobie swoją dziedzinę? - spojrzała z nadzieją w stronę sali rzeźby. Ale Amarie pokręciła głową.
- Nie nie, rzeźbiarstwo to twoje zajęcia obowiązkowe, te dobrowolne muszą dotyczyć czegoś innego. Ja jestem w grupie poetów, możesz dołączyć!
- Nie... dziękuję, ale wiersze to nie mój zakres zainteresowań...
- Tak... cóż, wobec tego musisz poszukać sobie jakichś innych. To co, idziemy coś zjeść?
- Bardzo chętnie - właśnie poczuła, że tym razem naprawdę jest głodna.
Było już późne popołudnie, kiedy, niezbyt chętnie, ruszyła z powrotem w kierunku Ogrodów, zastanawiając się, co oprócz rzeźbienia mogłoby ją jeszcze zainteresować. Noldorowie mieli upodobanie do zapasów - to pozostałość po sztukach wojennych, jakie musieli opanować w Śródziemiu. Tu w Amanie stały się one czymś w rodzaju artystycznych pokazów i nawet była w nich dobra. Ku jej rozczarowaniu jednak, Vanyarowie czegoś podobnego nie mieli. Lekkim pocieszeniem były turnieje łucznicze, obowiązkowe dla wszystkich, z dodatkowymi zajęciami dla chętnych. Może by spróbować - pomyślała. Kierując się wskazówkami Amarie, odnalazła polanę, gdzie kilkoro łuczników ćwiczyło. Przyglądała się im przez chwilę.
- Na litość Eru, oni ustawiają tarczę tak blisko, że trafiłabym z zamkniętymi oczami! - parsknęła śmiechem - do - jak sądziła - samej siebie.
- Taaak? To może spróbujesz?
- Oświeć nas noldorskim geniuszem! - dwóch elfów odpoczywało w zaroślach niedaleko niej, zauważyła ich dopiero, gdy się odezwali. Zrobiło jej się trochę głupio, ale bez słowa chwyciła łuk i oddaliła się od tarczy na odległość dwa razy większą niż pozostali. Obserwowali ją skonsternowani. Strzała trafiła z taką siłą, że omal nie przeszła na wylot przez tarczę.
- W dawnych czasach w Śródziemiu z takimi treningami nie pożylibyście długo - położyła łuk na ziemi i oddaliła się bez słowa pożegnania od osłupiałej grupki łuczników.
Szła długo, nie zdając sobie sprawy nawet z kierunku, szukając teraz już raczej spokoju i samotności aniżeli kolejnych vanyarskich rozrywek. Zamyślona, nie zauważyła, że ścieżka zwężała się powoli, a zarośla po bokach muskały jej włosy. Dopiero, kiedy wyrosła przed nią nagła przeszkoda, zatrzymała się i rozejrzała. Przed nią istotnie - wyrastała przeszkoda. Ogromny żywopłot, wysoki prawie jak drzewa, ciągnął się i po prawej i po lewej stronie, a gałęzie drzew nad nią były tak gęste, że trudno jej było odgadnąć, gdzie dokładnie się znajdowała. Kiedy tak stała i patrzyła, niepewna co robić, nadeszła pora zmieszania się świateł Drzew. Telperion powoli otwierał srebrne płatki, zdając się mieszać swe promienie z powoli zapadającym w sen Laurelinem i przez następne minuty złoto-srebrna gra świateł roziskrzyła las naokoło niej. Patrzyła z zachwytem, jak liście delikatnie zaszumiały, choć nie było powiewu wiatru, a żywopłot też zdawał się reagować na odejście dnia. Zapomniała zupełnie, że powinna już dawno wrócić do swej komnaty, że Amarie na pewno niepokoiła się jej nieobecnością. Wydało jej się, że w żywopłocie coś świeci. Srebrne iskierki, migające w liściach i znikające szybko, ilekroć chciała im się bliżej przyjrzeć. Z ciekawości rozsunęła plątaninę gałęzi przed sobą i powoli zaczęła się przedzierać tam, gdzie iskrzenie wydało jej się najsilniejsze. Ostre gałęzie podrapały ją nieco po rękach, ale ona nawet tego nie zauważyła, bo oto wychyliła głowę po drugiej stronie żywopłotu i zamarła.
Przed nią rozpościerał się ogród, co do tego nie miała wątpliwości. Ale rosnące w nim kwiaty i krzewy świeciły. Każdy emitował delikatną poświatę, w której tańczyły srebrne iskierki. Pomimo, że Laurelin już usnął całkowicie, w ogrodzie było jasno. Srebrne iskierki były jak małe gwiazdy na ziemi i poruszały się. Elindil aż przysiadła na ziemi, ostrożnie, aby nie uszkodzić najmniejszej z iskrzących roślinek, nawet trawa wydawała się emitować równomierną łunę. Oprócz tego zdała sobie sprawę, że wszystko to naokoło niej wibruje subtelnym dźwiękiem. Nie, wieloma dźwiękami, niemożliwymi do powtórzenia i ledwo słyszalnymi, a jednak. Słuchała urzeczona, zapominając o wszystkim, to miejsce ją oczarowało tak, że zapomniała o upływie czasu. Wstała, tak wolno i cicho jak umiała, bojąc się spłoszyć ten harmonijny akord, czując w jakiś sposób, że Ogród patrzył na nią tak jak ona na niego, zdziwiony, jak ona, co to za przedziwne spotkanie i co z niego wyniknie. Niektóre kwiaty były prawie tak wysokie jak ona. Kiedy je mijała, pochyliły ku niej płatki i kilka srebrnych iskier dotknęło jej czoła. Były ciepłe. Elindil poczuła się lekka i pełna światła. Ogarnęło ją wzruszenie i podziw dla tego, kto mógł stworzyć to cudowne miejsce, pomyślała, że to jak dzieło samego Iluvatara i nie ma nic piękniejszego na Ardzie. Pragnęłaby wyrzeźbić każdy z tych kwiatów i kwitnących krzewów, ale czuła, że nie potrafiłaby uchwycić tej subtelności i blasku, choć pomyślała gorączkowo, że powróci tu, z kawałkami drewna i chociaż spróbuje, umrze, jeżeli nie spróbuje odtworzyć choć ułamka tego Ogrodu. Delikatnie chwyciła w dłoń jeden z kwiatów, wyglądający jak mały dzwoneczek. Nieco srebrnego pyłu wysypało się jej na rękę. Poczuła gorąco w palcach. Strząsnęła go, a on połączył się w świetlistą kuleczkę i uniósł w powietrze, śmigając koło jej nosa i oddalając się z leciutkim świstem. Nie mogła powstrzymać uśmiechu na ten widok. Strząsnęła pył z następnego dzwoneczka i zabawa powtórzyła się od początku. Bawiła się tak dłuższą chwilę, śmiejąc radośnie do kolejnych tańczących iskierek i nagle poczuła żal, że sama nie umie takich stworzyć. Usiadła na powrót na ziemi. Instynktownie czuła, że to miejsce wykraczało poza magię dostępną elfom, że było tu więcej światła niż widziała kiedykolwiek podczas dnia i te wszystkie rośliny były czymś więcej niż roślinami. Wszystko wibrowało energią i było tak subtelne i czyste, że aż nierealne, jakby mogło rozpłynąć się w blasku gwiazd w jednej chwili.
Siedziała dalej lekko oszołomiona, aż zdała sobie sprawę, że uczucie gorąca w palcach nie zniknęło, choć już nie dotykała żadnego z kwiatów. Przyjrzała się odruchowo swoim dłoniom i zaparło jej dech w piersi. Jej palce emitowały delikatną łunę. Bardzo delikatną, ale jednak, a gdy zbliżała do siebie obie dłonie, łuna nasilała się lekko. Półświadomie skoncentrowała się na niej. Serce jej zaczęło szybciej bić, poczuła gorąco w piersi i w głowie. Czubki palców zetknęły się ze sobą, co odczuła jak poparzenie ogniem. Oderwała je od siebie natychmiast i zdumiona ujrzała kulkę światła, którą jej palce pozostawiły między sobą. Kulka tkwiła nieruchomo w powietrzu przez chwilę, po czym opadła powoli na kwiaty. Te natychmiast zareagowały, wysyłając jej srebrne iskierki na spotkanie, wszystkie światła połączyły się w większą kulę, która eksplodowała na wszystkie strony z cichym świstem, a harmonijny dźwięk wibrujący naokoło przybrał na sile. Zszokowana Noldorka zobaczyła, że kwiaty, na które padło światło z owej eksplozji, urosły lekko i rozwinęły nowe płatki.
- To sen... to musi być sen... - szepnęła do siebie, przyciskając obie dłonie do serca, które, miała wrażenie, zaraz wyskoczy jej z piersi.
- Nie, Elindil... - cichy, znajomy głos odezwał się za jej plecami. Podskoczyła gwałtownie, omal nie przewracając się na nowo rozkwitnięte kwiaty. Varda stała na ścieżce i przyglądała jej się z uwagą.
- Pani Gwiazd... - elfka pochyliła głowę - czy nie wolno mi tu być? Jeśli tak to...
- Zobaczyłam jak moje kwiaty rosną w łunie światła. Myślałam, że to niemożliwe beze mnie - Varda powiedziała cicho, ignorując jej pytanie. Elindil podniosła głowę.
- Ja... to się samo stało... ja nie wiem jak... - ponownie spojrzała na swoje dłonie. Nagle Varda ujęła je w swoje.
- Czy zdarzyło ci się to już kiedyś? Stwarzać światło?
- Nnie... - elfka poczuła, że zaczyna jej się kręcić w głowie.
- Twoje imię... znaczy Gwiezdna Lilia... z pewnością nieprzypadkowo ci je nadano.
- Ja... tylko słyszałam, że moja matka twierdziła, że w chwili narodzin świeciłam gwiezdnym światłem. Ale ja myślałam, że to taka przenośnia była.
- Ach tak... - Varda nadal trzymała jej dłonie, obserwując ją uważnie. Twarz miała bardzo poważną.
- Elindil, to mój ogród. Stworzyłam go.
Elfka otworzyła szerzej oczy w zaniepokojeniu, ale Varda mówiła dalej.
- Tu gwiezdne światło żywi kwiaty jak nigdzie indziej. Nie znajdziesz takich samych ani w Amanie, ani nigdzie na Ardzie. Żywopłot izoluje je od świata elfów i moje zaklęcie powoduje, że nikt dotąd poza Valarami i Maiarami nie trafił w to miejsce. Ciebie pierwszą wpuścił. Dlatego chcę, abyś pomagała mi pielęgnować moje kwiaty. To wbrew pozorom zajmuje sporo czasu... Co ty na to, Elindil?
Elindil miała ściśnięte gardło, wzruszenie niemal odjęło jej mowę. Wpatrywała się tylko w Vardę jak urzeczona, to jednak wystarczyło. Pani Gwiazd uśmiechnęła się i oderwawszy prawą dłoń od jej rąk, pogłaskała ją nieznacznie po policzku. Elindil zadrżała.
- Do zobaczenia jutro więc... w porze zmieszania świateł Drzew, Elindil... - Varda uśmiechnęła się do niej raz jeszcze i nagle zmieniła się w srebrne światło i zniknęła.
Elbereth.
|