Naruto: Shippūden
Drogie dzieci, jeśli będziecie grzeczne, opowiem Wam bajkę. Chcecie? No to posłuchajcie... Dawno, dawno temu, w krainie podobnej do naszej, żył sobie pewien lisek. Całkiem duży lisek. Lisek ten miał dziewięć ogonków i z tego powodu był bardzo niegrzeczny, bo wydawało mu się, że może pozwolić sobie na wszystko. Więc psocił ponad miarę, niszczył wioski, zabijał ludzi, wywoływał trzęsienia ziemi i takie tam. Aż w końcu zebrali się ludzie i powiedzieli „dość psot!”. I tak lisek zaczął być ścigany przez grupę ninja. Zezłościł się tym faktem tak, że nawet najsilniejsi nie mogli go pokonać. Lecz w końcu jeden z ninja, poświęcając swoje życie, zdołał zamknąć liska w ciele pewnego nowo narodzonego chłopca. Niby rozwiązało to problem, na krótko jednak. Ludzie z wioski bali się, że chłopiec wyrośnie na taką samą paskudę jak lisek, unikali więc go i lekceważyli, szczególnie, że ów młodzieniec, gdy dorósł, objawił dość denerwujący charakter. Mimo (a może dla?) nieżyczliwego otoczenia, chłopiec (i lisek) postanowił zostać największym i najpotężniejszym ninja, jakiego nosiła ziemia, co by udowodnić wszystkim, że nie jest wcale taki, jak o nim wszyscy myślą...
Droga do tego, jak można się spodziewać, jest dłuuuga i ciężka. Pomimo jednak wielu kłopotów, chłopiec co prawda największym ninja (jeszcze) nie został, ale zdołał przekonać niemal wszystkich, że nie jest wcale takim potworkiem, za jakiego go uważano, zdobyć przyjaciół i przeżyć mnóstwo przygód. Kolejne perypetie chłopca z liskiem mogliśmy obserwować prze 220 odcinków anime Naruto, by w ostatnim rozstać się z bohaterem, wyruszającym na trzyletni trening poza rodzimą wioskę, pod okiem pewnego rozerotyzowanego pustelnika. Naruto: Shippūden opowiada właśnie o tym, co działo się po tych trzech latach...
Być może błędem jest recenzowanie Shippūdena osobno, a nie razem z „klasykiem”. Fabularnie ta seria stanowi bezpośrednią kontynuację wątków z „normalnego” Naruto, pojawiają się te same postacie, nawet bohaterowie nie zmienili się tak bardzo. Numeracja idzie jednak od początku, a obie serie dzieli chyba więcej niż łączy...
Ambitne „Pokemony” – tak chyba najkrócej można scharakteryzować sens Naruto. Seria sama w sobie mocno przegięta, ze szczątkową fabułą, będącą pretekstem do pokazania kolejnych walk. Niemiłosiernie nużące i przydługie smęcenie o honorze, odwadze i poświęceniu, pojedynki trwające po 4 i więcej odcinków, przerywane co rusz dętymi tekstami. Postacie mocno jednowymiarowe, skonstruowane na zasadzie czarno-białych kalk, bez żadnej subtelności. Sztampowa, niechlujna kreska, często robiona „na odwal się” i walące w oczy kolory. To wszystko doprawione niemiłosierną ilością błędów i brakiem jakiejkolwiek logiki. A jednak, mimo wszystko, „stary” Naruto wciągał jak dobre błotko. 220 odcinków zleciało szybko i przyjemnie, bywały dni, że nie mogłem oderwać się od monitora, pochłaniając odcinek za odcinkiem, średnio kontaktując, co się dzieje poza komputerem.
I cały czas zadawałem sobie pytanie: Dlaczego? Jak wspomniałem, seria ta jest naprawdę mizerna pod względem warsztatowym, nie rekompensuje tego też fabuła. Więc? Sam przyznam, że nie wiem. Anime ma w sobie jakąś magię. Jest kiepskie technicznie, owszem. Ale oglądając, machamy na to ręką, byle dowiedzieć się, co będzie dalej, byle znów obejrzeć kolejną, taką samą, ale nadal niezmiennie pasjonującą walkę, byle znów trzymać się za brzuch podczas śmiesznych momentów i znów ziewać na tych nudniejszych. Naruto bezbłędnie wykorzystywał to wszystko, co kojarzy się z gatunkiem shounen. Cóż z tego, że „to już było”. To anime to solidna rzemieślnicza robota, nie coś, co jest porywającą produkcją, ale coś, co jest przyjemnym „oglądajłem”, wartym spędzenia kilkunastu godzin przed monitorem. Nie dzieło wybitne, ale „zaledwie” solidne, oferujące to wszystko, co potrzeba do szczęścia przeciętnemu fanowi anime – widowiskową akcję, niezaprzątającą głowy fabułę, wyrazistych bohaterów, lekkie wątki romansowe, kilka dyżurnych wyciskaczy łez, mnóstwo śmiechu i ciekawe pomysły.
Czy Shippūden trzyma klimat swojego poprzednika, który zgromadził sobie tyluż zwolenników co przeciwników?
Najpierw może o podobieństwach. „Shipek” powiela sprawdzony schemat z „klasyka” - pierwsze epizody skupione są na samym Naruto, później wprowadzana jest drużyna, pojawia się „główny zły” (tu zmiana warty: „zły” ze starej serii ustępuje pola nowym niecnotom), potem kolejni bohaterowie – czyli tak samo, jak w starej serii. Bohaterowie mimo, że starsi, nie zmienili się aż tak bardzo – ot, zafundowano im odświeżony char-design, charaktery pozostały jednak te same, może ciut bardziej stonowane – nic, co mogłoby by „ruszyć” fanów starej serii. Fabuła jak dawniej jest tak samo szczątkowa, pojawiło się kilka nowych postaci, ale bez szaleństw. Na (Dalekim) Wschodzie bez zmian?
strony: [1] [2]
|