Ghost in the Shell: S.A.C. Solid State Society
Słyszeliście o stradivariusach? To legendarne skrzypce, skonstruowane w XVII w. przez włoskiego lutnika. Skrzypce cudowne, o niezwykłym, pięknym i charakterystycznym brzmieniu. Oczywiście, stradivariusów do naszych czasów dotrwało tylko kilka, więc ktoś wpadł na pomysł, żeby je skopiować. Przeanalizowano wszystko, instrumenty poddano wszystkim możliwym badaniom. Na ich podstawie skonstruowano identyczne skrzypce, niczym nieodbiegające od oryginału. I co? Ano nic. Skrzypce grały dobrze, ale oryginałowi nie sięgały nawet do pięt... Zabrakło odrobiny magii i ręki mistrza Stradivariego...
Przypadek stradivariusów sprawdza się również w wielu innych dziedzinach. Ile znacie dzieł, które niby są te same, ale nie takie same? Którym brakuje „czegoś”, czego nikt nie potrafi nazwać, ale wszyscy to czują, szczególnie, gdy tego brakuje...
Recepta na kultowy obraz w cyberpunkowych klimatach wydaje się prosta: bierzemy bohaterów z mętną przeszłością i mrokiem w duszy, opętanych jakąś idee fixe, osadzamy ich w odhumanizowanym, zimnym świecie, każemy rozwiązywać moralnie wątpliwe problemy i miksujemy to z szybką akcją i kosmiczną technologią. I proszę: dostajemy takie perełki jak np.: G.I.T.S : Innocence, czy Neuromancera (nie, to nie manga/anime). Ale w przypadku ostatniej produkcji spod znaku G.I.T.S ta sprawdzona recepta nie zadziała. A przecież twórcy dostali „do zabawy” te same klocki, co w poprzednich Ghostach: wyrazistych (i ciekawych) bohaterów, spójny, logiczny i przeraźliwie realny świat, który niedługo może się spełnić, moralne dylematy, towarzyszące każdemu z nas...
Znów spotykamy się z Sekcją 9, nadal bez Major, za to pod dowództwem Togusy. Teraz, dwa lata po wydarzeniach z 2nd GIG, Sekcja nie jest tylko rządową komórką skupiającą wojskowych cyngli i wykonującą szemrane operacje na granicy prawa. To dwudziestoosobowa, dobrze wyszkolona i wyposażona służba, oficjalnie zajmująca się bezpieczeństwem państwa. Odmieniły się nie tylko warunki pracy; również agenci Sekcji zmienili się nieco po tych wszystkich wydarzeniach, których byli dotychczas świadkami. Togusa „okrzepł” nieco, i choć nie porzucił swych ideałów, poszedł bardziej w stronę Szefa Aramakiego. To już nie młody zapaleniec, gotów rzucać na szalę wszystko, by „sprawiedliwości stało się zadość”. Teraz, po odejściu Major, to on dźwiga na swoich barkach trud kierowania agentami Sekcji i odpowiedzialność nie tylko za siebie, ale też za życie innych ludzi. I chyba ten ciężar sprawił, że dokonała się przemiana idealisty w zmęczonego życiem profesjonalistę, tak samo wymagającego dla siebie, jak i dla innych. A przecież odejście Major nie było dla niego aż tak potężna stratą. To Batou, ten zimnokrwisty cynik, dowcipniś i złośliwiec najbardziej „przygasł” po tym jak Sekcja straciła swojego poprzedniego dowódcę. Zamknięty w sobie, zgorzkniały i wypalony, snuje się od sprawy do sprawy, nie przykładając do niczego więcej serca, niż trzeba. A jednak, mimo demonstrowanej co krok pogardy wobec innych, ten wojskowy cyborg nie umarł jeszcze jako człowiek, i gotów jest poświęcić naprawdę wiele, byle tylko chronić tych, których kocha.
Gdy policja staje bezradna przed tajemniczymi samobójstwami byłych notabli jakiegoś azjatyckiego państewka, którzy znaleźli azyl w Japonii, Aramaki wyznacza Togusę i Batou do śledztwa, które zaprowadzi naszych bohaterów daleko, o wiele dalej, niż im się na początku wydaje...Obaj, wgryzając się w dziwne przypadki, z których samobójstwa to tylko wierzchołek góry lodowej, zmuszeni będą wybierać między dobrem śledztwa, a własnym sumieniem i uczuciami, bo niewidzialny przeciwnik jest gotów wykorzystać każdą ludzką słabość, by w imię „większego dobra” ustawić świat po swojemu. Czy obydwaj z tej próby wyjdą zwycięsko, nie zdradzę. Powiem tylko tyle, że zakończenie niestety zawiedzie miłośników „twardego” cybera. Bo choć nie wszystkie wątki zostają wyjaśnione, happy end wygląda na naciągany, jak gdyby autorom zabrakło determinacji, by na koniec pogrążyć świat (i widza) w mroku.
A przecież, mimo eleganckiego (lecz mało logicznego) wyjścia z komplikacji fabuły, widzowi zostaje jakiś niedosyt, jakieś trzymające się tyłu głowy pytanie, wątpliwość, że przecież to nie tak, że mogłoby być inaczej. I, że wbrew pozorom (i zapewne wbrew intencjom autorów) zakończenie tylko gmatwa jasność przekazu tego filmu, bo co inteligentniejsi widzowie będą doszukiwali się drugiego dna tam, gdzie go po prostu nie ma. Goniąc wraz z Sekcją 9 nieuchwytnego Lalkarza, czujemy, że idzie to jakoś podejrzanie gładko, dziwnie sprawnie, nienormalnie szybko. Żadnych fałszywych tropów, niesprawdzonych poszlak, błędów, nieudanych prób – napinamy więc nerwy, szykując się na zakończenie szokujące i przewracające wszystko na opak, a otrzymujemy... miłą bajeczkę, kończącą się morałem: „nie ufajcie sieci, bo nie wiadomo co z niej wyleci” i jest to mniej więcej wszystko. Już więcej (nienachalnego) dydaktyzmu i głębi miał Cowboy Bebop: The Movie, choć to zupełnie inna kategoria „ciężkości” gatunku.
Jeśli oglądamy ten film „osobno”, nie znając poprzednich GITS'ów, możemy odebrać go jako porządny thriller w klimatach s-f, kładący większy nacisk na fabułę, niż na akcję. Jednak w porównaniu z innymi produkcji spod tego znaku, film wiele traci. Wydaje się bowiem, że nowy-stary (nadzorujący anime) reżyser (Kenji Kamiyama) przestraszył się barokowego „rozdmuchania” GITS'ów, i uczynił wszystko, by mniej uważny, czy też nieznający specyfiki gatunku widz nie zgubił się w Solid State. Nie ma tu ani artystycznie wysmakowanych dłużyzn, ani zbyt szybkiej (a przez to nieczytelnej) akcji, zagubiły się gdzieś długie i pokręcone dialogi o „życiu i całej reszcie”, przez co film jest (w porównaniu z poprzednikami) niezwykle „klarowny” i spokojny, niemal zwalniający widza z karkołomnej umysłowej gonitwy, by nie zgubić sensu tego wszystkiego, do czego przyzwyczaiły nas poprzednie produkcje. I o ile nie jest to wadą w przypadku każdego innego filmu, to ja od GITS oczekuję właśnie „walnięcia w łeb” metafizyczno-filozoficznym obuchem, zrównania swojego światopoglądu z ziemią i zadania setki ważnych pytań, na które nikt nie udzieli mi odpowiedzi. Zamiast tego Solid State daje nam tylko delikatnego prztyczka w nos, a całość wygląda jak trailer przed kolejną seria anime.
Zresztą, prócz „serialowej” fabuły, również forma bardziej nawiązuje do anime, niż do swojego wielkiego poprzednika - Innocence. Klasyczna animacja, z charakterystyczną dla serialu kanciastą kreską, stonowane operowanie efektami specjalnymi i światłocieniem – to wszystko przywodzi na myśl 2nd GIG. Troska o klarowność, o której wspominałem w odniesieniu do fabuły, jest niejako „wzmocniona” formą Solid State. Komputer został użyty bardzo oszczędnie i subtelnie, próżno doszukiwać się tu całkowicie renderowanych sekwencji. Kreska też podkreśla ascetyzm formy: bardziej kanciaste, mocne linie, mało zabawy światłem i cieniem, troska o każdy szczegół – czyli nie porywająca, lecz porządna i staranna rzemieślnicza robota od pierwszego do ostatniego kadru., której i tak stawia ten film ponad większość animowanych produkcji. Niestety, zagubił się gdzieś mrok poprzednich części. Nie chodzi nawet o cienie, które w jasnym świetle i lekkiej kolorystyce po prostu giną, lecz sam design.
To co widzimy za plecami bohaterów: domy, ulice, fragmenty miast, nawet pojazdy, jest jakieś dziwnie znajome. Tak, to nasz świat, nieróżniący się zbytnio od tego, co oglądamy na co dzień, wyglądając przez okno (zakładając, rzecz jasna, że mieszkamy w Tokio, Hongkongu czy innym Singapurze). Wszystko pięknie-ładnie, tylko gdzie się podział ten gotycki klimat poprzednich Ghostów? Gdzie te ponure ulice, pełne ludzkich wraków, gdzie rządzi przemoc i narkotyki? Gdzie zatłoczone, brudne miasta, molochy rozrastające się jak jakiś obleśny, niepowstrzymany rak? Gdzie ta psychodeliczna mieszanka popkultury z techniką i szarą rzeczywistością? Gdzie? Ano nigdzie. W zaproponowanych przez twórców lokacjach można spokojnie kręcić jakąś historię miłosną, względnie leciutkie sci-fi, a nie „twardego” cybera, jakim jest niewątpliwie Ghost.
W odczuwaniu takich wrażeń „pomaga” muzyka, która jest po prostu... nijaka. Jest bo jest, przelatuje nam raz na jakiś czas przez uszka i tyle. Nie wywołuje ani dreszczy, ani niesmaku, po prostu zapominamy ją w momencie, kiedy się kończy. Za to, jak we wszystkich pozostałych produkcjach, „tło” dźwiękowe jest naprawdę dobre i bogate, za co twórcom należą się szczególne brawa – w niewielu filmach (nawet aktorskich) taką uwagę i staranność przykłada się do szczegółów, które nomen omen mają największy wpływ na komfort oglądania.
Zasadniczo, prócz tego nieuchwytnego „maźnięcia geniuszu” (znaku firmowego Mamoru Oshii) i zupełnie odmiennego „klimatu”, filmowi jako filmowi nic nie brakuje. Jeśli ktoś chce obejrzeć dobry kryminał/thriller w para-cyberpunkowych klimatach, i nie nadwyrężyć przy tym umysłu, to polecam z czystym sumieniem - Solid State solidnością warsztatu i rzemieślniczą biegłością w opowiadaniu historii dystansuje na mile konkurencje. Tych jednak, którzy oglądali poprzednie GITS'y, i którzy zakochali się w Innocence muszę ostrzec – ten film więcej obiecuje, niż daje. Miał potencjał, by doścignąć dwa poprzednie, kultowe już dzieła, lecz „troska o widza” (a może o szerszą dystrybucję?), skutecznie osłabiła w nim siłę do zadawania pytań drążących nam mózg na wylot. Szkoda czasu, chyba że chcemy wiedzieć, co dalej wydarzyło się z Sekcją 9... Czekałem na kolejne Innocenence - niestety na darmo... W zamian za to dostałem dobrą porcję lekkiej rozrywki, w której ktoś do opowiedzenia niezbyt pasjonującej historii użył (zupełnie niepotrzebnie) bohaterów z G.I.T.S, zupełnie przy tym gubiąc sens i wydźwięk tej serii.
Cóż, może te skrzypce z zewnątrz wyglądają równie pięknie jak stradivariusy. Ja jednak wolę dźwięk oryginału...
n.
TechnikaliaAutor oryginału | Masamune Shirow | Reżyseria | Kenji Kamiyama | Studio | Production I.G | Scenariusz | Masamune Shirow, Kenji Kamiyama | Muzyka | Yoshimoto Ishikawa |
Rok wydania | 2006 | |
Gatunek | cyberpunk | Czas trwania | 105 min. |
Odnośniki
Więcej o anime:
Recenzja na Tanuki.pl
|