Elfka więc od tej pory spędzała narady, każdą po kolei, stojąc u lewego boku Vardy, podczas kiedy Ilmare tradycyjnie przebywała u prawego. Co prawda dostała swoje miejsce siedzące z tyłu valarskich, ale rzadko kiedy z niego korzystała. Stanowiła wtedy coś na kształt milczącego doradcy, rycerza.
Wszyscy zauważyli, że Varda o wiele chętniej przychodziła na narady, uczestniczyła w nich aktywnie i nie zdarzało się jej już ewakuować półprzytomnie jak przedtem. Nie używały osanwe do komunikacji prywatnej - byłoby to niegrzeczne. Ale i bez tego potrafiły się porozumieć. Zresztą między nią a Vardą panowała duża zbieżność poglądów. Panujące między nimi porozumienie obejmowało również Ilmare. Elindil co prawda nie czuła się przy niej zbyt swobodnie bo z kilku spojrzeń zdołała wyczytać, że Varda nie jest jej obojętna. Nie obawiała się bynajmniej o swoją pozycję i uczucia Valiery, ale sama przecież niedawno odczuła, czym jest brak wzajemności. A Ilmare przebywała przy Vardzie niemal od początku, tak długo jak Meliana.
Tak rozmyślała sobie podczas co nudniejszych (czyli większości narad). Z założenia przysłuchiwała się im w milczeniu.
Jeden jedyny raz uczyniła wyjątek.
Był to czas, kiedy nastąpił koniec 300 lat uwięzienia Melkora i decydowano o jego dalszym losie. Elfka wiedziała, że Varda mu nie ufa - sama też mu nie ufała. Jak każdy Noldo miała w sobie ów zalążek buntu i ciągłego niepokoju, pewien ślad mroku, w związku z czym potrafiła odmiennie od Manwego czy Nienny przejrzeć go na wylot. To, co widziała, powodowało, że krew w niej zamarzała na lód. Dlatego też ze spokojem i zimną krwią wyraziła swój sprzeciw, co oczywiście Manwe przyjął z pobłażliwym uśmiechem. Skutki jego pobłażliwości wszyscy z nich odczuli już niedługo. Nie mogły zrobić nic więcej, nic tylko unikać miejsc, gdzie Melkor przebywał. Elfka przyglądała mu się z daleka ze spokojnym zainteresowaniem badacza oglądającego nowy gatunek zwierzęcia, choć był to spokój pozorny. Przebywała też wtedy głównie z Telerami i Vanyarami, bo nimi Melkor się nie interesował.
W końcu przyszły pamiętne dni czerni i krwi.
Obydwie ze wzburzeniem i uczuciem dotkliwej straty przyjęły śmierć Dwóch Drzew i Finwego. Elindil nie poszła z Noldorami, jej miejsce było przy Vardzie, jednak wieści przynoszone przez orły Manwego napawały ją coraz większym niepokojem . W końcu obydwie z Vardą zaczęły się co jakiś czas wymykać do Beleriandu. Poznawały jego smak i piękno zanim przeminął. Jednego tylko miejsca nie odwiedziły - domeny Meliany.
W międzyczasie elfka zajmowała się szkoleniem vanyarskich łuczników. Wszystko zaczęło się od jej pierwszego łuku, który stworzyły razem, jeszcze w czasach spokoju w Amanie.
Rozpoczęła to, zanim Valarowie podjęli decyzję o wyprawie przeciwko Melkorowi. Z nimi też wyruszyła, kiedy nastał czas. Varda nie sprzeciwiała się temu, sama postanowiła pójść z nimi choć wiedziała, że pole bitwy nie jest jej miejscem. Nie myliła się - nie było w tym bowiem nic z tego co tak lubią opisywać twórcy ballad i eposów. Była rzeź, smród krwi i innych substancji i nade wszystko znacznie więcej śmierci niż jakakolwiek czująca istota jest w stanie znieść.
W tym chaosie Elindil z Vardą u boku z zimnym spokojem wydawała komendy vanyarskim łucznikom. Seria za serią, elfickie strzały kosiły wroga i chyba nigdy jej łucznicy nie strzelali tak celnie, jak wtedy.
Pociski wszakże niosły na lotkach jej gniew i gniew Vardy, były nim kierowane, a to dawało im siłę nie do odparcia.
To doświadczenie zmieniło je obydwie.
Ukojenia pobitewnego szukały jednak nie w Amanie a w tej części Śródziemia, która ocalała od wojennych zniszczeń. To ich obecności zawdzięcza Lothlorien swój blask. Widać ją również na nocnym niebie i tak będzie zawsze. Gwiezdna miłość jest bowiem silniejsza od czasu.
KONIEC :D
Elbereth.
strony: [1] [2]
|